Luneville opuszczamy niemal zgodnie z planem, o 9.00.Prawie 1200 km do Poznania, na szczęście głównie niemieckimi autostradami.Tradycyjna kolacja w Nowym Tomyślu i o 21.00 jesteśmy nareszcie w Poznaniu.
Zawsze, gdy zbliża się termin powrotu do domu, zaczynam się cieszyć- już poprzedniej nocy marzyłam o moim łóżku na Czapli.Najbardziej szczęśliwa była i tak Zosia-to było jak do tej pory najdłuższe rozstanie z Rysiem-:)
Jak podsumować tegoroczne wakacje?
Spróbowałam zrobić to ćwiczenie w aucie i podpytać dzieci. Z małymi wyjątkami ( głównie Monaco i park linowy), raczej we Francji "nie ma nic ciekawego", no i "kwitnie ta okropna lawenda". W zasadzie nie spodziewałam się innej odpowiedzi-zastanawiamy się, czy w przyszłym roku w ogóle zabierać je ze sobą.
Pomysłodawcą wakacji we Francji tak naprawdę był Maciej- myślę, że zaproponował to głównie ze względu na mnie, wiedząc jak bardzo kocham ten język i jak bardzo fascynuje mnie Francja. Nic nie zmieniło się po tych wakacjach! Nadal uważam, że to najprawdopodobniej najpiękniejszy kraj w Europie, mający wszytko, co można sobie zamarzyć- wysokie, niższe lub bardziej dzikie góry ( Alpy, Pireneje, Wogezy), ciepłe morze, zimne morze i groźny ocean, niesamowite górskie rzeki, średniowieczne zamki, nowoczesne, klimatyczne metropolie itp. itd. Problem polega na tym, że bez znajomości francuskiego, można nie czuć się tu dobrze- w wielu miejscach nie można dogadać się w żadnym innym języku, wszystkie informacje urzędowe, menu itp. są tylko po francusku- myślę, że może to być trochę frustrujące, choć dla mnie było cudownym testem ( który ostatecznie chyba zdałam-:) Uważam też, że Francuzi- wbrew obiegowej opinii- są bardzo sympatyczni!
Lazurowe Wybrzeże jest potwornie drogie- drogie nawet dla Francuzów i tych jest znacznie mniej, niż kiedyś- biorąc pod uwagę value for money- raczej nie polecam. Jest wiele podobnych miejsc w Europie, gdzie można za połowę wydanej kwoty mieć coś podobnego. Nie mówię tu o perełkach jak wybrzeże Calnques czy Massif de l'Esterel- te na pewno warto zobaczyć.
To, co jest absolutnie wyjątkowe, niespotykanie nigdzie indziej w Europie to Prowansja- z lawendowymi polami, wzgórzami, cudowną architekturą i klimatem- coś jak Toskania we Włoszech. Prowansję szczerze polecam!
Podsumowując, zrobiliśmy ponad 5000 tys. km, przejechaliśmy niemal wzdłuż i wszerz Lazurowe Wybrzeże i Prowansję i były to cudowne, francuskie wakacje..Żegnaj Francjo, żegnaj blogu! A bientôt!
Południowa Francja
Relacja subiektywna z kraju kwitnącej lawendy, lazurowego morza,romańskich zamków, rwących rzek, bagietek, żabich udek i wina
niedziela, 19 lipca 2015
Dzień piętnasty.Luneville.
Wczorajsza podróż do Luneville upłynęła nam w nieprawdopodobnym upale- temperatura na zewnątrz przekroczyła 40C, klimatyzacja prawie nie dawała rady. Do tego- ponoć tradycyjny- korek przed Lyon.
Luneville to niewielka ( około 20 tys. mieszkańców) miejscowość w Lotaryngii, niedaleko Nancy.
Mieszka tam moja cudowna kuzyneczka Ania ze swoją rodziną- czekali już na nas z aperitifem, pyszną kolacją i kilkoma butelkami du vin rose, co skończyło się bladym świtem pląsami a la Greg Zorba nad basenem-:)
Dopiero późnym wieczorem wyruszyliśmy do miasta, by troszkę się ukulturalnić. Główną atrakcją Luneville jest olbrzymi Chateau de Luneville, ulubiona rezydencja Stanisława Leszczyńskiego, zwany "małym Wersalem"- bo został wybudowany na jego wzór w XVIII w. i przebudowany właśnie przez Leszczyńskiego. Zamek spłonął częściowo w 2003 r. i obecnie trwa jego rekonstrukcja, uniemożliwiająca zwiedzanie.Mimo to robi niesamowite wrażenie a miasto postarało się o inną atrakcję- specjalny pokaz typu "światło i dźwięk", który o 22.30 odbywa się w parku. Szkoda, że zdjęcia nie oddają w pełni uroku tego niesamowitego show- nie tylko tańczące fontanny, ale i przedziwne obrazy- co roku inny temat i inna muzyka- w tym roku -szeroka pojęta Azja.
Dobrze nam w Luneville, taki fajny akcent na koniec wakacji i znowu żal wyjeżdżać..
Luneville to niewielka ( około 20 tys. mieszkańców) miejscowość w Lotaryngii, niedaleko Nancy.
Mieszka tam moja cudowna kuzyneczka Ania ze swoją rodziną- czekali już na nas z aperitifem, pyszną kolacją i kilkoma butelkami du vin rose, co skończyło się bladym świtem pląsami a la Greg Zorba nad basenem-:)
Po późnym petit dejeuner we francuskim stylu postanowiliśmy spędzić dzień na błogim lenistwie, kąpielach w basenie, lokalnych zakupach i rodzinnych ploteczkach.Ania i Arnauld jak zwykle przyjęli nas po królewsku- dziewczyny stwierdziły, że po raz pierwszy w czasie tych francuskich wakacji nareszcie się najadły-:) Zdziwiło mnie, że zasmakowała im słynna lotaryńska tarta, którą Ania podała na kolację.
Dobrze nam w Luneville, taki fajny akcent na koniec wakacji i znowu żal wyjeżdżać..
piątek, 17 lipca 2015
Dzień czternasty.Nimes. Rzut oka na Langwedocję.
Langwedocja i Roussillon- tak obecnie nazywa się region
obejmujący wybrzeże Morza Śródziemnego na zachód od Rodanu i południową część
Masywu Centralnego. Roussillon to faktycznie północna część Katalonii, należącej
w większości do Hiszpanii. Langwedocja kojarzy się z Montpellier i Nimes
właśnie, z bajecznym Carcassone i z kanionem Gorge de l’Ardeche, który początkowo
chcieliśmy odwiedzić ( miałam tam nawet zarezerwowane noclegi). Cóż, nie można
mieć wszystkiego i niestety nie można zobaczyć wszystkiego w czasie jednych
wakacji. Ogólnie powstaje konflikt między klasycznym wypoczynkiem, rozumianym
jako odpoczynek na plaży czy przy basenie, sączeniu zimnego wina i czytaniu
książek ( bądź jak w przypadku Z&Z- siedzeniu w internecie) a aktywnej
wersji, która pozwala wielu rzeczy doświadczyć i wiele zobaczyć, ale związane
jest to z przemieszczaniem się ze wszystkimi tego konsekwencjami. Idealnie
byłoby znaleźć zdrowy balans, ale tu znowu napotykamy na różnice w preferencjach,
jak w przypadku mojej czteroosobowej rodziny.
Życie to sztuka kompromisu i dzięki temu zajrzeliśmy jednak
dziś na pół dnia do Nimes, gdy wreszcie udało się odkleić Zuzę od owczarka
Jacguesa.
Obwarowane było to
kilkoma warunkami postawionymi przez dzieci: żadnego zwiedzania „wnętrz”, bez
zwiedzania kościołów a za to dobre ciastko czekoladowe- w zasadzie próbują je w
każdej miejscowości i za każdym razem twierdzą, że to najlepsze, jakie jadły w
życiu.
Najsławniejszym zabytkiem Nimes i zarazem jednym z tych,
które pojawiają się często na folderach reklamujących Francję, jest antyczna
arena ( arenes). Eliptyczna budowla z I w n.e. to obecnie miejsce, gdzie
odbywają się tradycyjne walki byków i inne wydarzenia kulturalne.
Na mnie osobiście większe wrażenie zrobił drugi,
ważny rzymski zabytek-zachowana w oryginalnej postaci od czasów antycznych
świątynia znana jako Maison Carree.Obecnie we wnętrzu znajduje się sala kinowa,
gdzie można obejrzeć w 3D film o starożytnym mieście, ale na to też Z&Z
wyrażają veto.
W poszukiwaniu dobrego miejsca na zjedzenie czekoladowego
ciastka trafiamy do oryginalnej i niezwykle sympatycznej Le Cafe Olive,
zlokalizowanej przy głównej Boulevard Victor Hugo, krótko zanim cała zapełnia
się ludźmi. Wieczorami odbywają się tu koncerty jazzowe a teraz, w porze lunchu
można zjeść dobrą sałatkę, wyśmienite plat du jour za 9, 50 EUR ( dziś krewetki
gambas na młodziutkich warzywach) albo genialne ciastko czekoladowe. Rzadko na
tym blogu polecam konkretne miejsca, bo w przypadku Francji nie ma to
specjalnie sensu, ale będąc w Nimes zajrzyjcie do Le Cafe Olive!
Wyjeżdżając z Nimes czuję pewien niedosyt, ale niestety nie
możemy zostać tu dłużej. Dziś przed nami długa droga, bo z kolacją czeka na nas
Ania i Arnould w Lunaville. Mamy do przejechania 700 km...
czwartek, 16 lipca 2015
Dzień trzynasty.Dzikie La Camargue i antyczne Arles.
Bardzo przyjemnie jest u Robina i Murielle! Jemy śniadanie na tarasie przed basenem i opóźniamy maksymalnie długo wyjazd do La Camargue.
W końcu Zuza wymęczona przez Jacques ( tak nazywa się tutejszy wielki owczarek niemiecki), nalega byśmy przestawili się z psa na konie.Wszystkie przewodniki bowiem radzą, że najlepszym sposobem na zwiedzenie La Camargue,jest wyprawa konno.
Jeśli wierzyć przewodnikom, to te zajmujące 85 tys. ha bagna i rozlewiska, rozciągające się w delcie Rodanu wpływającego do Morza Śródziemnego jako Mały i Wielki Rodan, są największe w Europie. Te niesamowite tereny objęte są ochroną- utworzono tu Park Narodowy a część objęta jest ścisłym rezerwatem. Wytyczono wiele tras pieszych i rowerowych, ale najbardziej polecane są przejażdżki konne. W tym celu trzeba dotrzeć do miasteczka Saintes-Maries-de-la-Mer i wybrać jedną z 40stu znajdujących się w okolicy stajni. Same miasteczko jest raczej mało ciekawe, choć byłoby interesującym wybrać się tu 24-25.05, gdy zjeżdżają się Romowie z całego świata, by oddać część swojej patronce- św. Sarze.
Niestety nie jest to tania rozrywka i –prawdę mówiąc- trochę przereklamowana ( 2 h-28 EUR), przynajmniej trasa, którą zaproponowała stajnia Tamaris.- żadnego brodzenia przez wodę sięgającą końskich brzuchów.
W sumie źle się wyraziłam- jest to bardzo ciekawe przeżycie, bowiem bagna są naprawdę interesujące a jazda na koniu dla takich laików jak my ma w sobie element adrenaliny, ale jednak relatywnie cena jest naprawdę wygórowana. Jechaliśmy tak sobie przez tę równinę, pokrytą bujną zieloną roślinnością, poprzetykaną białymi łachami piasku, obserwując pasące się w oddali czarne byki, afrykańskie różowe flamingi polujące na ryby i inne ptactwo. Nie widzieliśmy dzikich koni, ale jak dla mnie te na których podróżowaliśmy były wystarczająco dzikie- mój najwyraźniej był głodny, bo zatrzymywał się przy każdej trawie i ją pożerał, po czym by nadgonić resztę towarzystwa puszczał się ku mojemu przerażeniu kłusem. Zdjęć w zasadzie nie zrobiłam, bo skupiałam się na utrzymaniu na jego grzbiecie. Kilka z koni zafundowało jeźdźcom kulturalny upadek- kładąc się na glebie i wierzgając kopytami- głównie dlatego, że przestraszyły się małej, plastikowej butelki wody. Zosi koń był znudzony i zmęczony jak ona- idealnie dobrana para. Zuza zachwycona a mnie najbardziej zdziwił Maciej- radził sobie stanowczo najlepiej, zawracał, krążył między nami- widać wychowanie w Iwnie nie poszło na marne.
W drodze powrotnej napotkaliśmy na olbrzymi korek na drodze do Arles. Murielle powiedziała później, że to zupełnie normalne, warto więc ten fakt uwzględnić w swoich planach. A będąc w okolicy, Arles trzeba koniecznie odwiedzić! Cudowne, cudowne miasto ( w sumie nieduże, 53 tys. mieszkańców), pełne rzymskich zabytków, ślicznie położone nad rzeką- w miejscu gdzie Rodan dzieli się na wschodni Wielki Rodan i zachodni Mały Rodan. Nic dziwnego, ze zakochał się w nim van Gogh i spędził tu najbardziej twórcze lata.
Les Arenes- jedno z 20 największych rzymskich amfiteatrów na świecie, Theatre Antique z 27-25 p.n.e mocno zniszczony, ale ponoć nadal zachował dobrą akustykę- dziś właśnie odbywa się tu koncert Buono Vista Social Club.
Piękny kościół św. Trofima- wspaniały przykład sztuki romańskiej w wydaniu prowansalskim. Naprawdę Arles ma od dziś swoje miejsce w moim sercu.
Zapamiętam je też jako miejsce, gdzie wreszcie spróbowałam..żabich udek. Spróbowałam i dobrze- ale był to najpewniej pierwszy i ostatni raz w moim życiu-:)
Wieczorem relaksujemy się na basenie a ja rozmawiam z przemiłą Mureille i Robinem- ćwiczę francuski i dogaduję się, ale widzę jak wiele jeszcze nauki przede mną.Do końca towarzyszy nam wierny Jacques. Jutro znowu będzie żal opuszczać to miejsce...
W końcu Zuza wymęczona przez Jacques ( tak nazywa się tutejszy wielki owczarek niemiecki), nalega byśmy przestawili się z psa na konie.Wszystkie przewodniki bowiem radzą, że najlepszym sposobem na zwiedzenie La Camargue,jest wyprawa konno.
Jeśli wierzyć przewodnikom, to te zajmujące 85 tys. ha bagna i rozlewiska, rozciągające się w delcie Rodanu wpływającego do Morza Śródziemnego jako Mały i Wielki Rodan, są największe w Europie. Te niesamowite tereny objęte są ochroną- utworzono tu Park Narodowy a część objęta jest ścisłym rezerwatem. Wytyczono wiele tras pieszych i rowerowych, ale najbardziej polecane są przejażdżki konne. W tym celu trzeba dotrzeć do miasteczka Saintes-Maries-de-la-Mer i wybrać jedną z 40stu znajdujących się w okolicy stajni. Same miasteczko jest raczej mało ciekawe, choć byłoby interesującym wybrać się tu 24-25.05, gdy zjeżdżają się Romowie z całego świata, by oddać część swojej patronce- św. Sarze.
Niestety nie jest to tania rozrywka i –prawdę mówiąc- trochę przereklamowana ( 2 h-28 EUR), przynajmniej trasa, którą zaproponowała stajnia Tamaris.- żadnego brodzenia przez wodę sięgającą końskich brzuchów.
W sumie źle się wyraziłam- jest to bardzo ciekawe przeżycie, bowiem bagna są naprawdę interesujące a jazda na koniu dla takich laików jak my ma w sobie element adrenaliny, ale jednak relatywnie cena jest naprawdę wygórowana. Jechaliśmy tak sobie przez tę równinę, pokrytą bujną zieloną roślinnością, poprzetykaną białymi łachami piasku, obserwując pasące się w oddali czarne byki, afrykańskie różowe flamingi polujące na ryby i inne ptactwo. Nie widzieliśmy dzikich koni, ale jak dla mnie te na których podróżowaliśmy były wystarczająco dzikie- mój najwyraźniej był głodny, bo zatrzymywał się przy każdej trawie i ją pożerał, po czym by nadgonić resztę towarzystwa puszczał się ku mojemu przerażeniu kłusem. Zdjęć w zasadzie nie zrobiłam, bo skupiałam się na utrzymaniu na jego grzbiecie. Kilka z koni zafundowało jeźdźcom kulturalny upadek- kładąc się na glebie i wierzgając kopytami- głównie dlatego, że przestraszyły się małej, plastikowej butelki wody. Zosi koń był znudzony i zmęczony jak ona- idealnie dobrana para. Zuza zachwycona a mnie najbardziej zdziwił Maciej- radził sobie stanowczo najlepiej, zawracał, krążył między nami- widać wychowanie w Iwnie nie poszło na marne.
W drodze powrotnej napotkaliśmy na olbrzymi korek na drodze do Arles. Murielle powiedziała później, że to zupełnie normalne, warto więc ten fakt uwzględnić w swoich planach. A będąc w okolicy, Arles trzeba koniecznie odwiedzić! Cudowne, cudowne miasto ( w sumie nieduże, 53 tys. mieszkańców), pełne rzymskich zabytków, ślicznie położone nad rzeką- w miejscu gdzie Rodan dzieli się na wschodni Wielki Rodan i zachodni Mały Rodan. Nic dziwnego, ze zakochał się w nim van Gogh i spędził tu najbardziej twórcze lata.
Les Arenes- jedno z 20 największych rzymskich amfiteatrów na świecie, Theatre Antique z 27-25 p.n.e mocno zniszczony, ale ponoć nadal zachował dobrą akustykę- dziś właśnie odbywa się tu koncert Buono Vista Social Club.
Piękny kościół św. Trofima- wspaniały przykład sztuki romańskiej w wydaniu prowansalskim. Naprawdę Arles ma od dziś swoje miejsce w moim sercu.
Zapamiętam je też jako miejsce, gdzie wreszcie spróbowałam..żabich udek. Spróbowałam i dobrze- ale był to najpewniej pierwszy i ostatni raz w moim życiu-:)
Wieczorem relaksujemy się na basenie a ja rozmawiam z przemiłą Mureille i Robinem- ćwiczę francuski i dogaduję się, ale widzę jak wiele jeszcze nauki przede mną.Do końca towarzyszy nam wierny Jacques. Jutro znowu będzie żal opuszczać to miejsce...
Subskrybuj:
Posty (Atom)