wtorek, 7 lipca 2015

Dzień czwarty.Wybrzeże Calanques.Cassis.

Polka z plaży, nasz host Isabelle i wszystkie przewodniki są zgodne co do tego, że rozciągający się na wschód od Marsylii fragment wybrzeża zwany Les Calanques jest najbardziej dziki i najpiękniejszy, nie tylko we Francji, ale i po tej stronie Morza Śródziemnego. Słowo "calanque"pochodzi od prowansalskiego "cala" i oznacza strome, urwiste zbocze.Po polsku można by to przetłumaczyć jako "fiord", choć zgadzam się, że ciężko jest nazywać fiordami te gorące, lazurowe zatoki- tak bardzo fiordy kojarzą się nam z Norwegią.
Geolodzy twierdzą, że 30 tys.lat temu morze było cofnięte o ponad 100 m w stosunku do obecnego stanu, a les calanques były po prostu kanionami u ujścia prehistorycznych rzek spływających z Alp. Do części zatoczek można dotrzeć pieszo, ale do większości tylko od strony morza. Statki i różnego typu łódki wypływają z Marsylii, Bandol, La Ciotat, lecz najszybciej i najtaniej jest dostać się do Les Calanques z Cassis, co też postanawiamy uczynić.

Droga do Cassis jest już przygodą samą w sobie, bowiem wybieramy malowniczą D141 zwaną Route des Cretes, gdzie z La Ciotat do samego Cassis przemieszczamy się ślimaczym tempem z wieloma przystankami na podziwianie widoków i robienie zdjęć. Jest pięknie, ale przecież pamiętamy podobne dróżki np. w Czarnogórze, gdzie przed podróżą musiałam wypijać melisę, by opanować niekontrolowane palpitacje serca.




Cassis jest uroczym miasteczkiem.Stara, rybacka osada ( pierwsze ślady bytności pochodzą z 600 r.p.n.e.!) urzeka kolorami kamieniczek, tarasami kawiarenek, plątaniną małych uliczek, ruchliwym ale  mimo wszystko sennym portem i cudowną atmosferą.



Przed wypłynięciem w rejs do zatoczek Les Calanques odpoczywamy nieśpiesznie konsumując lunch- nareszcie mule i kalmary!




Próbuję też słynnego Pastis, czyli anyżowej wódki wynalezionej przez Francuzów w odpowiedzi na wprowadzony w 1915 r. zakaz spożywania i sprzedaży absyntu. Ogólnie jestem fanką anyżówek- uwielbiam greckie Uzo a jeszcze bardziej arabski Arak, którego nauczył mnie pić Humam, ale Pastis jest naprawdę zbyt anyżowy. Po rozcieńczeniu z wodą ma żółtawy kolor a poziom anyżu w anyżu znacznie przekracza mój poziom akceptowalności ( to mówiłam ja, fanka lukrecji i "czarnych" Haribo)



Z dużym zaciekawieniem obserwowaliśmy plac na przeciw knajpki, którą wybraliśmy na lunch- przedziwny, piaszczysty skwerek zlokalizowany przed samym wejściem do portu, gdzie kilka niezależnych "drużyn" świetnie bawiło się przy grze w kule. To właśnie w niedalekim La Ciotat na początku XX w.narodziła się- trochę przez przypadek-la Petanque, czyli gra w kule ( albo jak mawia się w moje rodzinie- w bule). Historia powstania gry spodobała mi się na tyle, że chcę uwieńczyć ją na blogu ( w końcu piszę go głównie dla siebie a pamięć jest krótka-:).Otóż żył sobie kiedyś, dokładnie w 1910 r. pewien, cierpiący na reumatyzm, miejscowy sklepikarz o nazwisku Jules Le Noir. Pewnego dnia , dla zabawy, zaczął rzucać kulą, siedząc na krześle, z obiema stopami przylegającymi do ziemi ( pieds tanques czyli petanque). Jego znajomi nie chcieli wykluczyć go z gry, zgodzili się grać z pozycji stojącej. Dziś gra w kule ma ponoć więcej zwolenników niż piłka nożna.Sama lubię porzucać sobie kulami w ładnych okolicznościach przyrody, więc specjalnie im się nie dziwię.



Najkrótsza wyprawa na Les Calanques zajmuje 45 minut i obejmuje zwiedzenie 3 zatoczek: Port Miou ( jedyna calanque do której można by dotrzeć autem), Port Pin i najpiękniejsza- En Vau.Koszt 16 EUR na osobę, dzieci do lat 10-10 EUR. Gdybyśmy wiedzieli, że jest to takie przyjemne, pewnie wykupilibyśmy dłuższą opcje ( 5 lub 8 zatoczek).Gdybyśmy podróżowali jak zazwyczaj- z grupą naszych przyjaciół- wynajęlibyśmy na pewno cały ten stateczek i wtedy moglibyśmy poskakać do lazurowej wody. Cóz, i tak było fajnie- uznanie ze strony dzieci- bezcenne-:)



W drodze powrotnej planujemy zatrzymać się w La Ciotat, ale ostatecznie przejeżdżamy tylko przez port- nie robi tak sympatycznego pierwszego wrażenia, co Cassis.


Na nas czeka nasza mała plaża w Le Brusc, na której po zachodzie Słońca kilka francuskich rodzin urządza sobie przedziwny piknik. Z naszej werandy obserwuję długo w nocy jak kąpią się w blasku Księżyca i zajadają bagietki.Rozstawili stoły i turystyczne krzesła a latarkami przywołują goniące się po plaży dzieci.....

1 komentarz:

  1. Moje ukochane miejsce na tym wybrzeżu. Och, otwierające moc wspomnień wrażenia, dziękuję.

    OdpowiedzUsuń