środa, 15 lipca 2015

Dzień dwunasty.Mont Ventoux.Między wzgórzami Luberon a płaskowyżem Vaucluse.



Ogromną „Górę Wiatrów” (Mont Ventoux) widzieliśmy już z daleka kilka razy-usytuowana jest w znacznej odległości od innych alpejskich wysokich szczytów i dumnie góruje nad Prowansją. Dziś postanowiliśmy dotrzeć na jej szczyt.
Po drodze zatrzymaliśmy się w jednej z reklamowanych winnic zlokalizowanej na niższych zboczach Mont Ventoux- Domaine Vintur, gdzie powstają wyśmienite białe, różowe i czerwone wina, bazujące na szczepie Grenache, degustując i zakupując kilka butelek.
http://www.vintur.fr/



Szczyt Mont Ventoux liczy 1909 m n.p.m.i prowadzi do niego kręta i stroma szosa D974 z miasteczka Malaucene.Morderczy podjazd pokonują niemal co roku kolarze Tour de France, a dziś mijamy wielu zwykłych fanatyków kolarstwa w różnym wieku i różnej płci, aż mi się robi ich żal, gdy pną się w górę w tym upale. Góra robi wrażenie dopiero, gdy przekroczy się granicę lasu, nie ma tam praktycznie żadnej roślinności a zbocza pokrywa oślepiająco biały wapienny rumosz, dlatego też z daleka wydaje się, że leży tam śnieg.








Ze szczytu jedzie się dalej wzdłuż kamienistej pustyni. Na nas działał nie tylko ten księżycowy krajobraz ale i adrenalina z powodu braku paliwa- gdzieś kiedyś już to na wakacjach przerabialiśmy-:)
Koniec końców udało nam się ( bez klimatyzacji, z prędkością 20km/h) zjechać do miasteczka Sault, gdzie na szczęście była stacja benzynowa. Sault to kolejne sympatyczne, prowansalskie miasteczko, które utrzymuje się z uprawy lawendy i sprzedaży wszystkiego, co można z lawendy zrobić.Zuzię drażni ten zapach, więc nie zatrzymaliśmy się nawet na dłuższy lunch a jedynie szybką przekąską. Miałam okazję wreszcie spróbować słynnego Croque Monsieur- rodzaju zapiekanki, którą Francuzi zastępują Hot-dogi ( dwa tosty, między nimi ser i szynka, posypane serem i zapieczone w piekarniku).Croque Madame ma jeszcze jajko sadzone na wierzchu. Całkiem smaczna jak na fast food.








 

Dalej podróżowaliśmy niespiesznie skrajem Masywu Luberon i płaskowyżu Vaucluse, wąskimi drogami między polami lawendy i malowniczymi miasteczkami. 





Zatrzymaliśmy się na lody w Rousillion- stolicy ochry. Czerwono-różowo-żółte urwiste skały, na których wyrastają kolorowe domy, ognistoczerwone wąwozy-to wszystko powoduje, że Rousillion znajduje się na liście najpiękniejszych miasteczek Francji. Ochra to mieszanka piasku i gliny, zabarwiona przez tlenek żelaza. Czerwony kolor skał tłumaczy legenda. W średniowieczu żona miejscowego pana, Sirmonda, zakochała się w trubadurze. Kiedy pan kazał go zabić, zrozpaczona Siromonda rzuciła się ze skały, a jej krew zabarwiła kamienie.








O miano najpiękniejszego miasteczka Prowansji walczy z Rousillon pobliskie Gordes- z daleka wygląda jak scenografia teatralna- malownicze domy przyczepione do skały na tle błękitu nieba.

Jesteśmy już zmęczeni tym upałem i od razu kierujemy się do oddalonego o 4km na północ cysterskiego opactwa Senanque ( Abbaye de Senanque), które jest jednym z najczęściej fotografowanych miejsc we Francji. Też chcę sobie zrobić tam zdjęcie-:) Zapach lawendy jest tak intensywny, że Zuza nie wychodzi nawet z samochodu.








Nocujemy dziś i jutro na przedmieściach Nimes, w małej miejscowości Rodilhan, w apartamencie zarezerwowanym via Airbnb u przemiłej pary Francuzów Murielle i Robina. Nie znają słowa po angielsku, więc pobyt u nich będzie prawdziwym testem dla mnie. Mają za to olbrzymiego psa, więc Zuza nareszcie jest szczęśliwa.
Wychodzimy tylko na szybką kolację do chińskiej knajpki w formule Buffet a volonte ( czyli jedz co chcesz i ile chcesz za 17, 50 EUR) i padamy ze zmęczenia. Ze wszystkich dni do tej pory, chyba dziś upał dał się nam najbardziej we znaki. W końcu oddaliliśmy się od morza...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz