Bardzo przyjemnie jest u Robina i Murielle! Jemy śniadanie na tarasie przed basenem i opóźniamy maksymalnie długo wyjazd do La Camargue.
W końcu Zuza wymęczona przez Jacques ( tak nazywa się tutejszy wielki owczarek niemiecki), nalega byśmy przestawili się z psa na konie.Wszystkie przewodniki bowiem radzą, że najlepszym sposobem na zwiedzenie La Camargue,jest wyprawa konno.
Jeśli wierzyć przewodnikom, to te zajmujące 85 tys. ha bagna i rozlewiska,
rozciągające się w delcie Rodanu wpływającego do Morza Śródziemnego jako Mały i
Wielki Rodan, są największe w Europie. Te niesamowite tereny objęte są ochroną-
utworzono tu Park Narodowy a część objęta jest ścisłym rezerwatem. Wytyczono
wiele tras pieszych i rowerowych, ale najbardziej polecane są przejażdżki konne.
W tym celu trzeba dotrzeć do miasteczka Saintes-Maries-de-la-Mer i wybrać jedną
z 40stu znajdujących się w okolicy
stajni. Same miasteczko jest raczej mało ciekawe, choć byłoby interesującym
wybrać się tu 24-25.05, gdy zjeżdżają się Romowie z całego świata, by oddać
część swojej patronce- św. Sarze.
Niestety nie jest to tania rozrywka i –prawdę mówiąc- trochę przereklamowana
( 2 h-28 EUR), przynajmniej trasa, którą zaproponowała stajnia Tamaris.-
żadnego brodzenia przez wodę sięgającą końskich brzuchów.
W sumie źle się
wyraziłam- jest to bardzo ciekawe przeżycie, bowiem bagna są naprawdę
interesujące a jazda na koniu dla takich
laików jak my ma w sobie element adrenaliny, ale jednak relatywnie cena jest
naprawdę wygórowana. Jechaliśmy tak sobie przez tę równinę, pokrytą bujną
zieloną roślinnością, poprzetykaną białymi łachami piasku, obserwując pasące się
w oddali czarne byki, afrykańskie różowe flamingi polujące na ryby i inne
ptactwo. Nie widzieliśmy dzikich koni, ale jak dla mnie te na których podróżowaliśmy były wystarczająco dzikie- mój
najwyraźniej był głodny, bo zatrzymywał się przy każdej trawie i ją pożerał,
po czym by nadgonić resztę towarzystwa puszczał się ku mojemu przerażeniu
kłusem. Zdjęć w zasadzie nie zrobiłam, bo skupiałam się na utrzymaniu na jego
grzbiecie. Kilka z koni zafundowało jeźdźcom kulturalny upadek- kładąc się na
glebie i wierzgając kopytami- głównie dlatego, że przestraszyły się małej,
plastikowej butelki wody. Zosi koń był znudzony i zmęczony jak ona- idealnie
dobrana para. Zuza zachwycona a mnie najbardziej zdziwił Maciej- radził sobie stanowczo najlepiej, zawracał, krążył między nami- widać wychowanie w Iwnie nie
poszło na marne.
W drodze powrotnej napotkaliśmy na olbrzymi korek na drodze do Arles.
Murielle powiedziała później, że to zupełnie normalne, warto więc ten fakt
uwzględnić w swoich planach. A będąc w okolicy, Arles trzeba koniecznie
odwiedzić! Cudowne, cudowne miasto ( w sumie nieduże, 53 tys. mieszkańców),
pełne rzymskich zabytków, ślicznie położone nad rzeką- w miejscu gdzie Rodan dzieli się na wschodni
Wielki Rodan i zachodni Mały Rodan. Nic dziwnego, ze zakochał się w nim van Gogh
i spędził tu najbardziej twórcze lata.
Les Arenes- jedno z 20 największych rzymskich amfiteatrów na świecie,
Theatre Antique z 27-25 p.n.e mocno zniszczony, ale ponoć nadal zachował dobrą
akustykę- dziś właśnie odbywa się tu koncert Buono Vista Social Club.
Piękny kościół św. Trofima- wspaniały przykład sztuki romańskiej w wydaniu prowansalskim.
Naprawdę Arles ma od dziś swoje miejsce w moim sercu.
Zapamiętam je też jako miejsce, gdzie wreszcie spróbowałam..żabich udek.
Spróbowałam i dobrze- ale był to najpewniej pierwszy i ostatni raz w moim
życiu-:)
Wieczorem relaksujemy się na basenie a ja rozmawiam z przemiłą Mureille i
Robinem- ćwiczę francuski i dogaduję się, ale widzę jak wiele jeszcze nauki
przede mną.Do końca towarzyszy nam wierny Jacques. Jutro znowu będzie żal opuszczać to miejsce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz