czwartek, 16 lipca 2015

Dzień trzynasty.Dzikie La Camargue i antyczne Arles.

Bardzo przyjemnie jest u Robina i Murielle! Jemy śniadanie na tarasie przed basenem i opóźniamy maksymalnie długo wyjazd do La Camargue.






W końcu Zuza wymęczona przez Jacques ( tak nazywa się tutejszy wielki owczarek niemiecki), nalega byśmy przestawili się z psa na konie.Wszystkie przewodniki bowiem radzą, że najlepszym sposobem na zwiedzenie La Camargue,jest wyprawa konno.


Jeśli wierzyć przewodnikom, to te zajmujące 85 tys. ha bagna i rozlewiska, rozciągające się w delcie Rodanu wpływającego do Morza Śródziemnego jako Mały i Wielki Rodan, są największe w Europie. Te niesamowite tereny objęte są ochroną- utworzono tu Park Narodowy a część objęta jest ścisłym rezerwatem. Wytyczono wiele tras pieszych i rowerowych, ale najbardziej polecane są przejażdżki konne. W tym celu trzeba dotrzeć do miasteczka Saintes-Maries-de-la-Mer i wybrać jedną z  40stu znajdujących się w okolicy stajni. Same miasteczko jest raczej mało ciekawe, choć byłoby interesującym wybrać się tu 24-25.05, gdy zjeżdżają się Romowie z całego świata, by oddać część swojej patronce- św. Sarze.
Niestety nie jest to tania rozrywka i –prawdę mówiąc- trochę przereklamowana ( 2 h-28 EUR), przynajmniej trasa, którą zaproponowała stajnia Tamaris.- żadnego brodzenia przez wodę sięgającą końskich brzuchów.





W sumie źle się wyraziłam- jest to bardzo ciekawe przeżycie, bowiem bagna są naprawdę interesujące  a jazda na koniu dla takich laików jak my ma w sobie element adrenaliny, ale jednak relatywnie cena jest naprawdę wygórowana. Jechaliśmy tak sobie przez tę równinę, pokrytą bujną zieloną roślinnością, poprzetykaną białymi łachami piasku, obserwując pasące się w oddali czarne byki, afrykańskie różowe flamingi polujące na ryby i inne ptactwo. Nie widzieliśmy dzikich koni, ale jak dla mnie te na których  podróżowaliśmy były wystarczająco dzikie- mój najwyraźniej był głodny, bo zatrzymywał się przy każdej trawie i ją pożerał, po czym by nadgonić resztę towarzystwa puszczał się ku mojemu przerażeniu kłusem. Zdjęć w zasadzie nie zrobiłam, bo skupiałam się na utrzymaniu na jego grzbiecie. Kilka z koni zafundowało jeźdźcom kulturalny upadek- kładąc się na glebie i wierzgając kopytami- głównie dlatego, że przestraszyły się małej, plastikowej butelki wody. Zosi koń był znudzony i zmęczony jak ona- idealnie dobrana para. Zuza zachwycona a mnie najbardziej zdziwił Maciej- radził sobie stanowczo najlepiej, zawracał, krążył między nami- widać wychowanie w Iwnie nie poszło na marne.











W drodze powrotnej napotkaliśmy na olbrzymi korek na drodze do Arles. Murielle powiedziała później, że to zupełnie normalne, warto więc ten fakt uwzględnić w swoich planach. A będąc w okolicy, Arles trzeba koniecznie odwiedzić! Cudowne, cudowne miasto ( w sumie nieduże, 53 tys. mieszkańców), pełne rzymskich zabytków, ślicznie położone nad rzeką-  w miejscu gdzie Rodan dzieli się na wschodni Wielki Rodan i zachodni Mały Rodan. Nic dziwnego, ze zakochał się w nim van Gogh i spędził tu najbardziej twórcze lata.












Les Arenes- jedno z 20 największych rzymskich amfiteatrów na świecie, Theatre Antique z 27-25 p.n.e mocno zniszczony, ale ponoć nadal zachował dobrą akustykę- dziś właśnie odbywa się tu koncert Buono Vista Social Club.











Piękny kościół św. Trofima- wspaniały przykład sztuki romańskiej w wydaniu prowansalskim. Naprawdę Arles ma od dziś swoje miejsce w moim sercu.








Zapamiętam je też jako miejsce, gdzie wreszcie spróbowałam..żabich udek. Spróbowałam i dobrze- ale był to najpewniej pierwszy i ostatni raz w moim życiu-:)



 

Wieczorem relaksujemy się na basenie a ja rozmawiam z przemiłą Mureille i Robinem- ćwiczę francuski i dogaduję się, ale widzę jak wiele jeszcze nauki przede mną.Do końca towarzyszy nam wierny Jacques. Jutro znowu będzie żal opuszczać to miejsce...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz